czwartek, 16 sierpnia 2018

6. Góry deszczu i słońca

W ślad za Adamem do wyjścia zaczęło się zbierać dziesięciu poskramiaczy. Hermiona również wstała od stołu, zdeterminowana, by pomóc w poszukiwaniach, lecz powstrzymała ją dłoń Charliego zaciskająca się na jej nadgarstku.
— Dokąd idziesz?
Jego głos był zachrypnięty i jednocześnie bardzo głęboki, jak zauważyła Hermiona z niejakim zdziwieniem.
— Chcę im pomóc.
— Nie ma mowy.
— Słucham? — Spojrzała na niego z niedowierzaniem, próbując wyrwać swoją rękę z jego żelaznego uścisku. — Nie ma mowy, nie będziesz mi rozkazywał. Chcę wam pomóc. Jestem pełnoletnia, znam się całkiem nieźle na zaklęciach i obronie przed czarną magią, jestem dużą dziewczynką, więc sobie poradzę.
Cała jej płomienna przemowa nie zrobiła na Charliem żadnego wrażenia. Patrzył na nią ze spokojem, choć był wyraźnie zmęczony. Jego rude włosy były już w zupełnym nieładzie — Hermiona zdusiła w sobie chęć przeczesania ich — a pod oczami miał ciemne sińce; ona zresztą prawdopodobnie też je miała.
— Nigdy nie powiedziałem, że sobie nie poradzisz. — Wolną dłonią chwycił jej drugą dłoń i przyciągnął ją bliżej do siebie, na tyle blisko, żeby stanęła między jego kolanami. Dopiero wtedy puścił jej nadgarstki i przeniósł jedną dłoń na jej talię, a drugą na kark. — Powiedziałem tylko, że nie ma mowy, żebyś tam szła. Nie puszczę cię do lasu na spotkanie ze złodziejami i Merlin jeden wie kim.
— Zabronisz mi? — spytała zadziornie, patrząc mu prosto w oczy i opierając dłonie o jego ramiona dla utrzymania równowagi. Jej serce biło niemożliwie szybko; była pewna, że Charlie to wyczuł, bo praktycznie się do siebie przytulali.
— Tak — odparł ze zniewalającym uśmiechem. Jego palce zaczęły błądzić po jej szyi i z wolna wplątały się w brązowe loki. — Jeśli będzie trzeba, to cię przywiążę, dragă. Albo rzucę na ciebie drętwotę, żeby mieć pewność, że się nigdzie ruszysz, jeśli wolisz to tak rozwiązać. No chyba że mi obiecasz, że tutaj pozostaniesz, hm?
Hermiona przewróciła oczami.
— Nie mogę ci tego obiecać.
— W takim razie wolisz drętwotę czy bycie przywiązaną do krzesła?
— Przestań. Dlaczego musisz się zachowywać jak jakiś jaskiniowiec? Przecież to nie jest nic wielkiego, będzie tam wiele osób, poza tym umiem się bronić. Nic mi się nie stanie.
— Jesteś pewna, że nic ci się nie stanie? Już sobie poparzyłaś ramię. — Charlie przeniósł dłoń z jej talii na obandażowane ramię; nie dotknął go zbyt mocno, lecz Hermiona i tak się skrzywiła, co paradoksalnie sprawiło, że na ustach mężczyzny pojawił się dziwny półuśmiech. — Wciąż jesteś taka pewna siebie, dragă?

— Tak.
— Doskonale, czyli muszę użyć swoich perswazyjnych zdolności, hm?
— Marnujesz czas…
— Nah, zaraz ich dogonię, nie martw się o to. Poza tym w tej chwili bardziej mnie interesuje twoje bezpieczeństwo. Dragă, jestem twoim opiekunem i odpowiadam za twoje dobro. Wiem, że jesteś pełnoletnia, ale w tym Instytucie pozostajesz pod moją opieką i powinnaś mnie bezwzględnie słuchać.
— Myślałam, że kwestia bycia opiekunem dotyczy tylko smoków — odparła wyzywająco, choć już wiedziała, że przegrała bitwę. Charlie był jeszcze bardziej uparty niż ona, a jej własne nogi zadziwiająco miękły pod wpływem jego dotyku oraz słów.
— Chyba nie przeczytałaś umowy z Instytutem — odparł z powagą, ale zaraz wybuchnął śmiechem, gdy zobaczył minę Hermiony. — Żartowałem, nie było żadnej umowy. Ale było warto spróbować.
— Mówił ci już ktoś, że jesteś diabłem wcielonym? — spytała słodko Hermiona, próbując się wydostać spomiędzy jego kolan. — Puść mnie.
— Chciałbym, żebyś mi najpierw obiecała, że stąd nie wyjdziesz i będziesz tu siedzieć, dopóki nie wrócę. Dragă, robię to dla twojego własnego dobra. Naprawdę nie chcesz znaleźć się w ogniu krzyżowym między dwiema drużynami. Miałaś dosyć wrażeń na dziś. Odpocznij trochę. Poza tym naprawdę nie chciałbym, żeby coś ci się stało, a w terenie nie zawsze byłbym w stanie cię chronić i ci w razie potrzeby pomóc. Więc proszę, obiecaj mi, że tu zostaniesz i nie pójdziesz za nami.
— Tylko wtedy, jeśli ty obiecasz, że wrócisz cały i zdrowy — wymamrotała w odpowiedzi, odrobinę oszołomiona jego szczerością.
— Obiecuję. — Posłał jej szeroki uśmiech. — Wrócę cały i zdrowy. Nie martw się o mnie, dragă. 
Hermiona skinęła głową.
— W takim razie obiecuję, że tutaj zostanę.
— Dziękuję. — Tym razem Charlie ją mocno przytulił i nie wypuszczał z objęć przez dłuższą chwilę, więc Hermiona objęła go za szyję, próbując uspokoić swoje mocno bijące serce. — Wybacz, dragă, ale muszę biec do pozostałych. Nie rób niczego głupiego i poczekaj, aż wrócę.
Charlie złożył na jej czole delikatny pocałunek i wypuścił ją wreszcie z objęć, po czym wstał, przeciągnął się niczym olbrzymi kot i ruszył do wyjścia z namiotu, posyłając Hermionie ostatni uśmiech.
W zamian za to do namiotu powrócił Ionel, wyraźnie nachmurzony. Skinął głową pozostałym w namiocie osobom i sam usiadł przy stole, blisko Hermiony.
— Nie idziesz z nimi? — spytała go zaciekawiona.
— Nie. Ktoś musi tutaj zostać i sprawować pieczę nad Instytutem — odparł ze znużeniem. — Adam da sobie radę z dowodzeniem w drugiej drużynie. Zostawił na straży kilka osób ze swojego oddziału, siedzą przy jajach. Chciałbym pójść z nimi, ale po prostu nie mogę. Dla was. Wiem, że też chciałaś pójść. Charlie ma całkiem niezłe zdolności perswazyjne, prawda?
— Niestety — przyznała Hermiona, czerwieniąc się i pragnąc za wszelką cenę uniknąć wzroku Ionela. Była zbyt zażenowana, żeby to zrobić. — Naprawdę mam nadzieję, że wrócą cali i zdrowi. I że uda im się złapać tych złodziei.
— Tak. Ja też.

~~*~~
            
Adam zebrał ich na skraju lasu, przeczesując nerwowo swoją czuprynę. Towarzyszyło mu pięciu ponurych, odzianych w czerń aurorów, którzy stali z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Żaden z nich się nie odezwał i tylko lustrowali spojrzeniami zgromadzone osoby.
— Mam nadzieję, że wszyscy z was zabrali ze sobą różdżki — odezwał się Adam. — Gdyby się cokolwiek działo, znaleźlibyście złodziei albo ich ślady, wystrzelcie czerwoną flarę. Znacie zaklęcie?
Poskramiacze przytaknęli z pomrukami. Niektórzy już trzymali w dłoniach różdżki, inni dopiero po nie sięgali. Koniec końców osoby tutaj zgromadzone potrafiły sobie radzić z dorosłymi, krnąbrnymi smokami, więc wszyscy byli wprawieni w rzucaniu zaklęć i w walce — niekoniecznie z ludźmi, ale to nie miało większego znaczenia. Cóż mogli zdziałać ludzie w porównaniu z olbrzymimi smokami, które potrafiły latać, zionęły ogniem i w dodatku nie zatrzymywała ich zwykła drętwota, która powaliłaby każdego, nawet dorosłego i potężnego człowieka?
— No dobrze. Plan działania jest taki: będziemy szli równolegle do siebie, każdy w odległości pół kilometra od kolejnej osoby. Strefa antyteleportacyjna rozciąga się na trzy kilometry wokół Instytutu, więc mamy do przeczesania około dziesięciu kilometrów kwadratowych. Musimy poruszać się szybko i sprawnie, bo jest jeszcze szansa, że złodzieje nie dotarli do granicy teleportacyjnej. Jest duża szansa, że mają bazę wypadową gdzieś w lesie. Gdy traficie na złodziei, nie róbcie niczego głupiego czy brawurowego, tylko wezwijcie posiłki, jasne? Jeżeli nikt niczego i nikogo nie znajdzie, spotkajmy się tutaj za cztery godziny. Trzymajcie różdżki w pogotowiu i miejcie oczy i uszy szeroko otwarte. Jakieś pytania? Doskonale, w takim razie powodzenia.
Polowanie rozpoczęło się, gdy tylko weszli do lasu, trzymając w rękach różdżki. Ich końce lśniły wątłym, złotym światłem, gdyż pomiędzy drzewami panowały istne egipskie ciemności i nie było widać więcej niż koniec własnej ręki.
Rozproszyli się, ustawiając się w bardzo krzywą i nieregularną linię. Z całą pewnością nie zachowywali wspomnianego przez Adama pół kilometra dystansu. Charlie pożegnał się skinieniem głowy ze swoimi kolegami i ruszył w głąb lasu, nasłuchując trzasku gałązek i trzymając swoją różdżkę przed sobą. Jej światło odrobinę rozpraszało ciemności; przynajmniej widać było kontury drzew i krzaków.
Wreszcie członkowie ekipy poszukiwawczej oddalili się od siebie na tyle, żeby nie słyszeć siebie nawzajem. Starali się poruszać dość cicho, lecz Charlie był pewien, że łącznie robili tyle hałasu, co słoń stąpający po porcelanie. Już z pewnością cały las wiedział o ich obecności. To będzie prawdziwy cud, jeśli złodzieje jeszcze ich nie usłyszeli i nie uciekli.
Mężczyzna westchnął, rozglądając się dokoła. Bywał wielokrotnie w tym lesie, więc orientował się we własnym położeniu, co nie oznaczało wszakże, że znał tutaj każdy krzaczek i każde drzewko. Za dnia zresztą to miejsce wydawało się bardziej przyjazne, bowiem nad głowami rozciągał się wtedy szmaragdowy baldachim, promienie słońca tańczyły wśród liści i odzywały się radośnie ptaki. Teraz wszystkie zwierzęta spały, słońca nie było, czerń zastąpiła zieleń, a drzewa wyglądały o wiele bardziej złowrogo.
I tak dobrze, że w lesie nie zamieszkiwały żadne magiczne stworzenia — nie to co na przykład w Zakazanym Lesie obok Hogwartu. Tutaj bliska obecność smoków wypłoszyła wszystkie magiczne istoty, i zresztą dzięki za to Merlinowi. Charlie naprawdę nie chciał jeszcze mieć na karku rozwścieczonych pająków czy centaurów traktujących każdy las jak swój własny.
Zaalarmował go trzask gałązek z prawej strony. Szybko skierował tam różdżkę, niemalże dostając zawału, gdy zza kępki paproci wyszedł Gregory, jeden z poskramiaczy przybyłych ze Stanów Zjednoczonych. Charlie znał go w gruncie rzeczy bardziej z widzenia, bo Gregory zajmował się głównie chorymi smokami.
— Na Merlina, Charlie… — Przybysz podskoczył w miejscu, dostrzegając wymierzoną w siebie różdżkę. — To ja, Gregory.
On też najwyraźniej się nie spodziewał spotkać na swojej drodze nikogo znajomego.
— Cześć, Gregory.
— Chyba odrobinę zboczyłem z kursu — przyznał mężczyzna, drapiąc się po głowie i niemal upuszczając swoją różdżkę. — Ciężko w tym lesie trzymać się linii prostej, jak nie ma ścieżek, tylko wszędzie na twojej drodze pojawiają się drzewa i krzaki, które trzeba omijać.
Charlie przytaknął z rozbawieniem, a zaraz potem sobie przypomniał, że z powodu panujących tutaj ciemności Gregory może nie dostrzec jego gestu.
— Masz rację, to rzeczywiście trudne.
Pasjonującą rozmowę przerwały im gromki krzyk i wystrzelona w powietrze ponad lasem czerwona flara. Obaj spojrzeli po sobie, po czym rzucili się w stronę, gdzie w przybliżeniu znajdowało się źródło zamieszania. Charlie prawie sobie skręcił nogę podczas biegu na oślep, więc odrobinę zwolnił, by zwrócić większą uwagę na swoje otoczenie i móc patrzeć pod nogi. Nie tylko on i Gregory zbliżali się już do miejsca, z którego wystrzelono flarę; spomiędzy drzew dobiegały ich kolejne głosy i tupot butów.
Naprawdę robili potężny hałas, poszukiwacze-amatorzy.
Gdy dotarli na miejsce, ich oczom ukazały się polana oraz stojąca przy niej mała, drewniana chata. Całą scenę oświetlał blady księżyc. Tuż przed chatą stało kilku poskramiaczy oraz dwóch aurorów z RMSP z różdżkami wycelowanymi w chatę. Powoli zbliżali się do drzwi, zresztą kolejno dołączało do nich coraz więcej osób zgromadzonych dzięki wystrzelonej flarze. Wkrótce przybył Adam i przejął dowodzenie nad operacją.
Na jego polecenie jeden z aurorów krzyknął: „Alohomora!” i drzwi drewnianego domku stanęły otworem z potwornym skrzypieniem. Charliego przeszedł dreszcz.
Weszli do środka z różdżkami w pogotowiu. Chata była mała, więc nie potrzebowali wiele czasu na przeszukanie jej całej — nikogo nie było wewnątrz. Jeden z poskramiaczy zdołał odnaleźć lampy naftowe i je zapalił, żeby nieco bardziej oświetlić pomieszczenia. Ich oczom ukazały się sterty papierów, książki, resztki jedzenia na talerzach na stole.
— Byli tutaj niedawno — obwieścił jeden z aurorów, wypowiadając na głos słowa, które przemknęły przez myśl wielu osobom. — To mogło być jakieś pół godziny temu. Jedzenie jest jeszcze ciepłe. Pozostawili po sobie mnóstwo śladów. Myślę, że złodzieje rezydowali właśnie tutaj i zdążyli tu dotrzeć, zanim uciekli.
Mężczyzna wymamrotał pod nosem jakieś zaklęcie i zaczął przesuwać różdżkę w niewielkiej odległości od blatu stołu, krzeseł, talerzy i wszystkich innych rzeczy pozostawionych w środku.
— Czyli, teoretycznie rzecz biorąc, jest możliwe, że nie spodziewali się, że tak szybko się zorientujemy, co się stało, i przekonani o chwilowym bezpieczeństwie wrócili tutaj i zaalarmowała ich dopiero nasza obecność w lesie? — spytał zaskakująco trzeźwo Gregory, znowu się drapiąc po głowie. — Skoro jedzenie jest jeszcze ciepłe…
— To bardzo możliwe. — Adam przytaknął. — Do granicy teleportacyjnej jest stąd około kilometra, więc jeśli się pospieszymy, może jeszcze ich złapiemy.
Zakomenderował kilku aurorom, by pozostali na miejscu i zebrali wszystkie możliwe ślady, a sam wyprowadził z chaty pozostałych członków grupy. Razem ruszyli głębiej w las, prowadzeni dzięki małemu, sprytnemu zaklęciu, które wykrywało na ziemi ślady stóp i podświetlało je na fluorescencyjny, niebieski kolor. Teraz już wszyscy biegli, nie troszcząc się zbytnio o hałas, jaki robili — szkoda i tak już została dokonana. Adam biegł na przedzie, prowadząc grupę, a pozostali trzymali się za jego plecami.
Charlie po raz kolejny w życiu cieszył się z tego, że ma dobrą kondycję. Bieg go nie zmęczył i bez problemu dotrzymywał kroku Adamowi, lecz nie o wszystkich członkach ekipy można było powiedzieć to samo. Wielu zwolniło zaledwie po kilkunastu metrach, ciężko dysząc i sapiąc. No tak, nie każda robota w Instytucie wymagała pracy fizycznej.
— Już prawie jesteśmy na miejscu! — krzyknął Adam, jeszcze przyspieszając.
Rzeczywiście, kilka minut później Charlie z Adamem jako pierwsi wypadli z lasu na otwartą przestrzeń, obszar nieobjęty już zakazem teleportacyjnym. Niedaleko na horyzoncie dostrzegli kilka sylwetek, kolejno rozmywających się w powietrzu. Znajdowali się już bardzo blisko, zostało im do przebiegnięcia może dwadzieścia metrów, żeby dopaść złodziei. Przyspieszyli jeszcze bardziej kroku — teraz nawet mięśnie Charliego zaczęły protestować — i o ułamki sekund rozminęli się z ostatnią uciekającą osobą, mężczyzną w średnim wieku. Charlie zdążył rzucić okiem na jego twarz, ale jego palce zdołały tylko otrzeć się o materiał jego kurtki i nie dał już rady wzmocnić uchwytu na tyle, żeby zatrzymać uciekiniera lub chociaż aportować się razem z nim. Zdołał jedynie pochwycić czarną chustkę, którą mężczyzna miał na szyi, zanim złodziej zniknął.
Adam głośno i soczyście zaklął, a potem wydał z siebie sfrustrowany wrzask, podczas gdy Charlie zachował spokój, oglądając ze wszystkich stron chustkę, która została w jego palcach. Wreszcie podniósł głowę i spojrzał na stojącego nieopodal aurora z RMSP.
— Złapiemy ich — zawyrokował. — Chustka jest podpisana. Poza tym mamy też portret pamięciowy chociaż jednej osoby.
Adam przytaknął, biorąc głęboki wdech.
— Spodziewałem się tego, więc już i tak posłałem informacje do wszystkich państw europejskich, żeby byli uprzedzeni i zaczęli rozsyłać powiadomienia wśród czarodziejów. Poślemy im nazwisko i opis pamięciowy tego ostatniego, może ktoś go wypatrzy na ulicy.
— To dobry pomysł.
— Nie wierzę, że byliśmy tak blisko od ich złapania — wymamrotał Adam, jeszcze zanim zdążyli do nich dołączyć pozostali członkowie grupy zwiadowczej. — Tak blisko…
Charlie wzruszył ramionami.
— Zgaduję, że nie zawsze można tylko i wyłącznie wygrywać. Myślę, że tak czy siak nie uciekną zbyt daleko.
Adam tylko westchnął w odpowiedzi, spoglądając na wyczekujące twarze zgromadzonych wokół nich osób. Nienawidził przekazywania złych wiadomości.
— Uciekli. Wracamy do domu, panowie, czas na odpoczynek. RMSP się zajmie całą resztą.
Droga powrotna przebiegała już w kompletnej ciszy i w towarzystwie pierwszych promieni słońca.

~~*~~

Pierwsze promienie słońca ukazywały się nieśmiało ponad górami, kiedy Hermiona wyszła z namiotu, by rozprostować nogi. W tamtych okolicach musiało całkiem niedawno padać, ponieważ ponad jednym ze szczytów unosiła się tęcza. Ten widok odrobinę poprawił dziewczynie humor, a w dodatku czyste, górskie powietrze odrobinę ją orzeźwiło i pozwoliło jej pozbyć się senności. Potrzebowała tego, ponieważ już się słaniała na nogach. Nawet wypite dwie kawy jej szczególnie nie pomogły.
Usiadła na jednej z ławek pod namiotem i wyprostowała nogi, pozwalając sobie nacieszyć się widokiem wschodzącego słońca.
Minęły już cztery godziny, odkąd ekipa poskramiaczy i aurorów wyruszyła do lasu. Hermiona zaczynała się coraz bardziej niepokoić, lecz jeszcze nie traciła nadziei. Podczas gdy niektórzy poskramiacze udali się do łóżek, ona i Ionel pozostali w namiocie, wiedząc, że i tak nie będą mogli zasnąć.
— Chcesz jeszcze kawy?
Ławka ugięła się pod ciężarem drugiej osoby, a pod nos Hermiony został podstawiony kubek wypełniony parującą kawą. Przyjęła go z wdzięcznością i spojrzała na siedzącego obok niej Ionela.
— Dziękuję. — Przez dłuższą chwilę panowała cisza, lecz Hermiona szybko ją przerwała: — Myślisz, że wrócą niedługo?
— Myślę, że tak. Minęły już cztery godziny, więc lada moment powinni wrócić.
Dziewczyna przytaknęła ze zrozumieniem, lecz wciąż nie przestawała nad tym rozmyślać. Coś jej nie pasowało, jakby coś utknęło w jej pamięci, ale nie mogła tego za żadną cenę przywołać. To było dość irytujące uczucie.
Nagle sobie coś uprzytomniła i oblał ją zimny pot.
— Hej… Czy przez bramę w murze okalającym strefę dorosłych i chorych smoków może przejść każdy?
— Nie. Tylko osoby, którym osobiście zezwolę na dostęp. Jest takie zaklęcie rzucane na drzwi… To rumuński wynalazek. Zezwala osobie rzucającej zaklęcie na podanie nazwisk osób, które mają prawo wstępu. Dodałem was tam przed waszym przyjazdem. Czemu pytasz?
— Tak się teraz zaczęłam zastanawiać… Jak to się w ogóle stało, że Isean uciekł? Przecież macie naprawdę dobre magiczne zabezpieczenia każdego z boksów, więc nie wierzę, żeby wydostał się samodzielnie. Sprawdziliście to?
— Tak — przyznał Ionel. — Nie znaleźliśmy w boksie żadnej dziury, bariera jest szczelna i zamknięta. Myślisz, że ktoś…
— To jedyne logiczne wyjaśnienie. Skoro bariera nie została naruszona, to znaczy, że ktoś samodzielnie otworzył boks i wypuścił Iseana na wolność. A skoro przez bramę mogą przejść tylko osoby, którym przydzielisz dostęp…
— …to znaczy, że ktoś z Instytutu musiał współpracować ze złodziejami.
— Dokładnie. Myślę, że macie tutaj szpiega.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz